Mazury, Prusy Wschodnie, Warmia, historia Warmii i Mazur, Dąbrówno, Gilgenburg, Ryn, Olsztynek, Miłomłyn, Mierzwa, kroniki, reportaże, bibliofilstwo, wydawnictwa bibliofilskie, księgarnia internetowa, Moja biblioteka Mazurska, historia Warmii i Mazur













Erwin Kruk, Spadek. Zapiski mazurskie 2007-2008

Fragmenty

...bo nie znacie lasów.
Po których biegał dzieckiem, i drogich mu imion
Nie potraficie wymówić -

Czesław Miłosz

Was bleibt aber, stiften die Dichter.

Friedrich Hölderlin

Nie było mnie w mieszkaniu, telefon odebrała żona. Powiedziała, że będę o osiemnastej. Pewnie wymiana zdań z dziennikarzem była dłuższa, bo Swieta wspomniała, że zapytała go, czy chciałby porozmawiać o poezji, o literaturze. On na to: - Dlaczego? - A wtedy odrzekła: - Mąż polityką się nie zajmuje, tylko literaturą. Oczywiście, żartowała sugerując, że gazeta jest złakniona literatury. Ale napomknęła o tym, by tamten wiedział, że nie może się spodziewać politycznego zysku. Możliwe jednak, że dziennikarz zdawał sobie z tego sprawę, że nie będę mówił o roszczeniach, które zagrażają naszemu regionowi, ale o prawie do własności.
Wieczorem odezwał się telefon. To był znany dziennikarz; miałem na kartce jego dane, ściągnięte z Internetu. Kiedy zadzwonił, od razu szukał nici porozumienia wspominając, że jego praca doktorska sprzed kilku lat opisywała w znacznej mierze strajk olsztyńskich drukarzy z 1981 roku. A ja tamtego lata byłem dość aktywny. Cały czas w zakładach graficznych była wtedy moja żona jako redaktorka związkowego Rezonansu. Pamiętałem, że w jednodniówce Protest olsztyńskich drukarzy zamieszczono mój poemat "List" oraz osobno oświadczenie, które wspierało strajkujących. To przypomnienie to była krótka wstawka w naszej rozmowie. Rzecz bowiem nie dotyczyła tak odległych lat, lecz ostatnich zdarzeń, w tym wypowiedzi premiera w Nidzicy i w Nartach, że trzeba bronić polskiej racji stanu na Mazurach. Dziennikarz powiedział, że teraz chce się tylko umówić na rozmowę, a zadzwoni w sobotę, kiedy wywiad będzie mógł nagrać, a potem przesłać do autoryzacji. Podałem termin, wyznaczając sobotnie przedpołudnie. Wtedy zapytał, czy autoryzacja jest potrzebna. Odparłem, że nieodzowna, gdyż jestem jak niewierny Tomasz, który - gdy nie zobaczy, nie przyłoży palca - to nie uwierzy.
W sobotę dziennikarz nagrał to, co mówiłem. Czy tego samego dnia, czy następnego otrzymałem wywiad do autoryzacji. Była chyba niedziela. Według zapewnień, tekst miał się ukazać następnego dnia. Ale w poniedziałek dział "Opinie" był zajęty przez artykuł redaktora naczelnego, wydrukowany wcześniej w El Pais. Wywiad ze mną ukazał się we wtorek, a dano mu tytuł: "Zabrano ziemię Mazurom". Na czołówkę wyciągnięto zdanie: "Własność, którą na Mazurach zostawili wyjeżdżający, należy do nich niezależnie od tego, gdzie mieszkają. To tak, jakbyśmy za kilkanaście lat Polakom pracującym i mieszkającym w Irlandii czy Hiszpanii chcieli odebrać to, co mają w Polsce." Na dole, pod wywiadem, moje małe zdjęcie i krótki biogram. Swieta przeczytała szybko, nawet nie z ciekawości, ale z niepewności, czy nie ma tam zdań, które by mnie ustawiały w złym świetle. Wydawało jej się, że w pewnych sytuacjach jestem bezradny. Ale teraz, kiedy skończyła lekturę, odetchnęła z ulgą. Dla mnie ważne było to, że znalazły się tam poprawki, które naniosłem, gdy tekst z redakcji przysłano do autoryzacji. Czy to, że miałem okazję wypowiedzieć się na temat wolności i własności, jako rzeczy świętych, miało dla kogokolwiek jakieś znaczenie? Przywykło się mówić, że Mazurów już nie ma, bo wyjechali. Powtarza się to jak mantrę i chyba po to, by nikt z żyjących się nie odezwał.
Ze znajomych w Olsztynie nikt się rzeczywiście nie odezwał, czyli zareagowali - jak zwykle. Nie dziwiłem się temu, mając kolejne potwierdzenie, że żyję poza miastem, poza toczącym się w nim zgiełku towarzyskim. Nie wiem, czy ktokolwiek to czytał. Nikt bowiem, bodaj przez cały tydzień, o tym mi nie mówił, ani nikt nie zadzwonił. A wypowiadałem się, między innymi, tak: "Gdy w grę wchodzi odzyskanie własności, można mówić tylko o właścicielach - niezależnie od narodowości. W wypadku Warmii i Mazur chodzi o roszczenia dawnych obywateli polskich, którzy wyjeżdżali stąd w latach 70. Smutne jest, że roznieca się jakieś fobie antyniemieckie, a na dodatek straszy się obecnych mieszkańców regionu. Nasze województwo warmińsko-mazurskie jest zbyt spokojne, żeby tutaj robić taką polityczną wrzawę."
Tego dnia, gdy ukazała się gazeta z moim wywiadem, było posiedzenie rządu, między innymi na temat ksiąg wieczystych na tak zwanych ziemiach zachodnich i północnych. Czy mój głos mógł mieć jakikolwiek wpływ? Byłbym naiwny, gdybym tak sądził. Wiadomo jedynie, że jeśli nie mój brat z Gdyni, to jego przyjaciółka, musiała zwrócić mu uwagę na drukowaną wypowiedź.
Z tego jednak, co wydrukowano, wynikało jasno, że - patrząc na mazurski żywot rozproszonej już grupy etnicznej - mam poczucie smutku i nierówności wobec prawa. Ten smutek nie przyszedł nagle, narastał przez lata. A teraz, kiedy ukazał się artykuł, mój brat odkrył stan mojej duszy. Bo oto pod koniec lipca zadzwonił do mnie i zapowiedział, że w połowie sierpnia przyjedzie do Olsztyna z córką, prawniczką, i że musimy wreszcie pójść do sądu. Jak długo możemy żyć bez domu? Ani ja, ani mój brat nie wyjeżdżaliśmy nigdy z Polski.
I nie wiem, co odpowiedzieć tym, którzy mnie pytają: dlaczego zostawiłeś dom? Kto na to odpowie? Jak podejrzewałem, tamten tekst mógł być dla brata impulsem. Zarówno zapowiedź przyjazdu, jak i zabiegi, aby wszcząć sprawę spadkową, spowodowały, że nagle poczułem się jak człowiek zagrożony, wepchnięty w sytuację stresową.
Już od ponad roku jestem na emeryturze. W maju ukończyłem sześćdziesiąt sześć lat. Gdyby nie żona, która zawsze pilnowała, abym płacił w terminie składki na zaopatrzenie emerytalne twórców i ich rodzin, nie wiem, czy sam bym się na taki wysiłek zdobył. Te składki w niektórych miesiącach były większe niż zarobki. Skąd zresztą te zarobki miały być? Od 1980 roku, gdy w marcu zwolniłem się z redakcji dziennika, w Olsztynie nigdy nie miałem już stałej pracy, a co gorsza - nawet jednej poważnej propozycji jej podjęcia. Zrozumiałe to było w latach osiemdziesiątych, w stanie wojennym, kiedy można było to tłumaczyć moją postawą polityczną, jednoznacznym sprzeciwem wobec władz, ale później, po pierwszej kadencji Senatu, kiedy proszono mnie o ponowne kandydowanie, a ja podziękowałem, gdyż uznałem, że polityka naprawdę nie jest dla mnie - co wtedy się stało? Mam zbyt cienką skórę, za bardzo wrażliwą. To, co dochodzi z zewnątrz, jest nader bolesne.
Całe szczęście, że wtedy, w stanie wojennym, gdy były sprawy urzędowe, stresujące, dotyczące chodzenia po biurach i urzędach, Swieta brała te kłopoty na swoją głowę. Była bardzo dzielna. Dzięki temu, nawet w okresach wzmożonej szarpaniny z codziennością, kiedy skończyło się ratuszowe stanie w kolejkach po kartki na mięso, mogłem utrzymać się na powierzchni. Jednak jej ostatnia praca, w urzędzie, zwłaszcza w czasach drugiego lewicowego wojewody i jego popleczników, była czymś tak nie do zniesienia, że jeszcze przede mną, korzystając z możliwości wcześniejszego odejścia, przeszła na emeryturę. Teraz oboje przekonujemy siebie nawzajem, że nic nie musimy robić wbrew sobie i że nawet wtedy, gdy przychodzą zaproszenia, trzeba wybierać powoli i oszczędnie.
Z dzieciństwem, które oddaliło mnie od rodzinnej wioski, nie uczyniłem przez dziesięciolecia kroku do przodu. Nie rozsupłałem niczego. Jakieś próby czyniłem, ale skoro nie mogły mieć dalszego ciągu, odeszły w przeszłość i zapomnienie. A przecież, gdy byłem na studiach, przed ich ukończeniem przyjechałem ze Swietłaną do Napiwody po akt urodzenia, a stąd do Nidzicy. Akt urodzenia był potrzebny, bo w połowie kwietnia tamtego roku brałem w Toruniu ślub. Natomiast w Sądzie Powiatowym w Nidzicy - jako że było po drodze - zapytałem, czy mogę żywić nadzieję na odzyskanie gospodarstwa po ojcu. Mieliśmy czas, by wejść i zapytać, nie spodziewając się szczegółowej odpowiedzi. Podano mi przepisy. Według nich, spadkobiercą gospodarstwa mógł w tamtych latach być tylko ten, kto był rolnikiem i ukończył choćby szkołę przysposobienia rolniczego. Wiadomo, że przygotowania rolniczego ani świadectwa nie miałem. Dalsze pytania były więc zbędne. Potem, po wielu latach, już w Senacie, przygotowałem materiały dla Senackiej Komisji Inicjatyw i Prac Ustawodawczych. Wydawało się, że pora wrócić do tego, co było zaniechane. Kształtował się nowy ustrój. Gdy rozmawiałem z profesorem Tadeuszem Zielińskim, on podzielał moje przeświadczenie i zwracał uwagę, że sprawa reprywatyzacji powinna także dotyczyć Mazurów. Mówił, że najlepiej, gdyby to było w jednej ustawie. Niestety, komisja nie zdążyła niczego przygotować. Był rok 1991, skończyła się kadencja. Jeszcze jako rzecznik praw obywatelskich profesor pisał do mnie, bym przesłał mu tamte materiały, gdyż wszystko, co miał jako przewodniczący komisji, poszło do archiwum i jest dla niego niedostępne. Uczyniłem tak, jak poradził. Po pewnym czasie otrzymałem jednak z biura prasowego wykładnię, przygotowaną przez poprzedniczkę rzecznika, z której wynikało, że nie ma innej drogi jak droga prawna. To jednak już znałem. Ci, którzy wcześniej zwracali się do mnie w sprawie odzyskania gospodarstw, mówili mi, że ta droga prawna to ślepy zaułek. Nikt z nich nie wygrał. Co więcej, czas mijał, a nikt nie otrzymywał nawet odpowiedzi.
Od tamtego czasu żadnych zmian prawa w tej materii nie było. Mało tego, liberałowie opracowujący projekty nie widzieli w ogóle potrzeby uwzględnienia praw ludności autochtonicznej, jak nazywano ludność rodzimą. Potem wyjątek, rodzący nadzieję na odmianę, chciał uczynić rząd Akcji Wyborczej Solidarność, ale ówczesny prezydent tę ustawę zawetował. Obserwowałem to już z dala. Moje życie potoczyło się tak, że szybko nie miałem ochoty ani siły, by występować przeciw światu, dla którego moja obecność nie miała znaczenia. Nie wiadomo, czy kiedykolwiek wrócę do rodzinnej wioski opodal Nidzicy. Raczej to niemożliwe.
W jednej z powieści, bodaj w "Kronice z Mazur", pisałem o cmentarnym wzgórzu w Dobrzyniu. To był punkt pamięci i porwanych snów. W tamtej wiosce się urodziłem, a cmentarz - to jedyne moje miejsce, w którym czułem się w miarę bezpiecznie. Jeździłem tam w latach siedemdziesiątych, a potem też w osiemdziesiątych, gdy życie mi doskwierało. To miejsce przez dziesięciolecia było ukryte i tonęło w gąszczu. Zasłaniało groby i ludzi. Prawie nikt ze wsi tu nie chodził. Po wojnie, tragedii tamtych miesięcy po epidemii tyfusu, wraz z wymianą ludności, która wówczas nastąpiła, zerwano wszelkie więzi kulturowe. Wzgórze było zapomnianym, obcym miejscem, które przyroda wzięła w swoje posiadanie. Ale teraz jest inaczej. Dziwniej. Nie ma gąszczu. Kto stoi na wzgórzu, jest jakby obnażony, widoczny z dróg biegnących do Dobrzynia. Prześwietlono wzgórze, wycinając drzewa i krzewy, a także chaszcze i trawy. Odsłonięto tę przestrzeń, która skrywała moje groby i mnie, kiedy stałem nad nimi. (...)









   Copyright Moja Biblioteka Mazurska 2003

Projekt i wykonanie NG Interactive